czwartek, 28 sierpnia 2014

Rozdział x

Hania też nie płakała ani nie stawiała pytań. Przyzwyczaiła się do tego, że „trzeba uciekać”. Nad łąkami kłębiły się mgły. Drogą przejeżdżały furmanki, czasem pełne wyszabrowanych z miasta rzeczy, czasem puste. Do tych Paulina machała bezradnie, chcąc przybyć jak najszybciej do miasteczka, gdzie podobno zorganizowano pomoc dla uchodźców. Ale chłopi zacinali batem konie i odjeżdżali kłusem. Pokazywała na migi staruszkę i dziecko, ale wołali nieodmiennie: „Szkoda koni” i znikali w oddali. Paulina szła ponuro, otaczając ramieniem matkę i prowadząc dziecko za rękę. Wahała się, czy pytać o drogę do siedziby RGO. Kusił talerz gorącej zupy, ale mógł ją ktoś poznać, wydać. W końcu zadecydowała, że to ostateczność, że trzeba sobie radzić samej, może wynająć jakąś izdebkę u chłopa, kierować się tam, gdzie jest mała szansa spotkania ludzi bywających w teatrze.
Ukazały się wreszcie pierwsze brzydkie domki Nadarzyna, w których ongiś mieszkała ludność żydowska, zamieniona w słup czarnego dymu jak ten, który wisiał teraz nad Warszawą. Jedne domy były zabite deskami, walące się, puste, w innych już się rozgościli „aryjscy” mieszkańcy. Na rynku miasteczka roił się tłum ludzi. Jedni rozpytywali o jakieś schronienie, inni sprzedawali ciuchy, które udało im się ocalić, jeszcze inni szukali znajomych. Chłopi siedzieli na kozłach swoich furmanek, kurząc machorkę i albo wyprzedawali resztę jarzyn i owoców zwiezionych na targ, albo – częściej – przebierali z grymasem niechęci proponowane im przedmioty, ubranie, bieliznę, biżuterię, za które oferowali śmiesznie niskie ceny.
Paulina krążyła bokami, nie chcąc zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Pragnęła jednej tylko rzeczy: znaleźć dach nad głową, poczuć się bezpiecznie w czterech ścianach. Ale jak tu te cztery ściany znaleźć? Przystanęła bezradnie, rozglądając się dookoła. I wtedy zobaczyła znajomego dziennikarza odzianego dziwacznie w spodnie i górę od piżamy, widocznie nie zdążył się ubrać, kiedy go Niemcy wygnali z domu.
– Co pani tutaj robi? – zapytał ze zgrozą, bez słowa powitania. – Już mi mówiono, że pani gdzieś tu wylądowała. Ludzie wiedzą. Gestapo pani szuka. Uciekać!
Uciekać jak najprędzej!
I znikł w tłumie. Paulina poczuła drgnienie wdzięczności za to, że ją ostrzegł, ale przeważającym uczuciem był strach. Rzuciła się do najbliższej furmanki, której właściciel właśnie zacinał konia:
– Gospodarzu!  Proszę pana! Niech pan zaczeka! Chwileczkę!
Chłop ściągnął konia i spojrzał pytająco.
– Proszę pana, ja szukam mieszkania. Widzi pan: matka ranna i dziecko. Może pan ma coś do wynajęcia.
Chłop zdjął czapkę, poskrobał się w głowę i odparł po długiej chwili:– Pół chałupy mam wolne. Ale niewykończone. Podłogi brak.
– To wszystko jedno. Dach jest?
– Dach jest, szyby som i drzwi, ino podłogi brak.
Piach i tyle. Ale dom na górce, więc sucho.
– To nic – zawołała  gorączkowo  Paulina. – To dobrze. Coś się na piasku położy.
– Ale za te izbę to tysiąc złotych na miesiąc – powiedział chłop, patrząc podejrzliwie na wymięte, brudne ubranie Pauliny.
– Dobrze, dobrze, mam pieniądze. (Tysiąc złotych. Boże!) Możemy wsiadać?
– Ano, to wsiadajta.
Kiedy furmanka, podskakując na wyboistej drodze, opuściła Nadarzyn, Paulina poczuła się  jak żołnierz, któremu pozwolono opuścić pole bitwy i schronić się na tyłach. Matka i dziewczynka nie musiały już przebierać nogami w piachu i błocie, nie szło się przed siebie w przestrzeń nieokreśloną, tylko jechało do domu, choć bez podłogi.
Istotnie, zamiast podłogi był piasek, na który gospodarz rzucił parę wiązek słomy. W normalnych czasach i z podłogą za tę izbę w oddalonej wsi nie byłby dostał więcej niż sto złotych, ale czemu nie wyzyskać frajerów, jeżeli zdarza się okazja. To, że wieś leżała na uboczu, odpowiadało Paulinie: było małe prawdopodobieństwo, że dotrze tu gestapo. Tę noc przespała spokojnie. Z matką i dzieckiem na gołym piachu i słomie, ale jednak pod dachem i z przekonaniem, że miesiąc pobytu mają zapewniony, bo chłop oczywiście wziął pieniądze z góry. Nazajutrz odpoczywała, dobrze opatrzyła ramię matce i spoglądała, jak Hania biega z dziećmi. Był słoneczny jesienny dzień i nie widziała palącej się Warszawy, tylko niską, czarną chmurę dymu na horyzoncie. Można było sobie wyobrażać, że to po prostu daleka burza.
Ale następnego dnia trzeba było ruszyć z powrotem do Nadarzyna, sprzedać ostatni pierścionek, kupić coś niecoś na targu. Potrzebna była bodaj jedna poduszka, ze dwa ręczniki, garnek do gotowania zupy, bo gospodyni nie chciała użyczyć swego. Trzeba było iść na piechotę piętnaście kilometrów i tyleż z powrotem. Paulina zapłaciła gospodyni z góry za kartoflankę na obiad w cenie zupy rakowej w restauracji i ruszyła przed siebie. Po trzech czy czterech godzinach znalazła się w miasteczku.
Pierwszą osobą spotkaną na rynku był ten sam dziennikarz. Znów spojrzał na nią ze zgrozą i zawołał:
– Uciekać! Czym prędzej uciekać!
Toteż Paulina, nie załatwiwszy wszystkich zakupów, poczęła uciekać. Nie mogła biec, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ale szła wytężonym kłusem, w wypiekach, z walącym sercem. Byle przed zmrokiem wrócić do wsi, bo gestapo robiło obławy najczęściej w nocy. A może chłop poznał, że przygarnął Żydówki i już doniósł? Może nie? Żadna z nich trzech nie miała pochodzenia zbyt wyraźnie wyrytego na twarzy. Może jednak już nie znajdzie „w domu” matki i dziecka? Nawet nie zastanawiała się, dokąd z nimi pójdzie. Najważniejsze –zabrać je z chałupy, bo zapewne ktoś w Nadarzynie widział, jak wsiadała na furmankę. Może znał chłopa, może wskazał adres? Niewielu było takich skurwysynów, ale byli. Ktoś musiał donieść. Samo gestapo nie wpadłoby na to, żeby szukać aktorki wśród lawiny uchodźców z Warszawy. Chwilami była pewna, że zwiedziano się, gdzie mieszka, chwilami odzyskiwała nadzieję. Po kilku kilometrach wytężonego kłusa, poczuła, że już nie daje rady, ale nie pozwoliła sobie na to, żeby przysiąść. Nawet nie machała już na przejeżdżających chłopów.